Hejty w sieci do plaga XXI wieku. Jestem ich ofiarą zawsze, kiedy mam tam więcej aktywności. Ich ilość jest wprost proporcjonalna do tego, ile publicznie piszę. Zwykle wynikają z nie akceptowania równouprawnienia. Ale nauczyłam się sobie z nimi radzić.
Dla mnie, wychowanej w domowym, a później uczelnianym równouprawnieniu jest to całkowita nowość. Wczoraj, wymieniwszy kilka maili ze swoim promotorem, dr inż. Janem Skoniecznym, który wysłał mi link do swojej najnowszej publikacji – – zdałam sobie sprawę, że na Politechnice Wrocławskiej kobiety i mężczyźni naprawdę byli traktowani na równi. Tam kobieta inżynier znaczyła tyle co mężczyzna inżynier i nikt nie deprecjonowań niczyich umiejętności.
Pewnie dlatego to, co dzieje się teraz wokół mnie jest dla mnie taką nowością. I jest tak bardzo dziwne.
Po kolejnej fali hejtów stwierdzam, że mam coraz bardziej dość zakompleksionych i samotnych facetów, którzy nie mają nic do roboty, poza oglądaniem profili dziewczyn, u których nie mieliby najmniejszych szans. Bo do takich osób w większości sprowadzają się hejtujący.
Ich odzywki są seksistowskie i często kończą się stwierdzeniem, że „zapewne jesteś samotna, albo mieszkasz z kotem”. Zakładają, że kobietom, które są atrakcyjne i mają coś do powiedzenia brakuje miłości, bo sami nie są warci niczyjej uwagi. Czują się gorsi, więc muszą wbić szpilę… A fakt, że ona się odbija, jeszcze bardziej ich rozjusza i próbują kłóć dalej.
Piszę kobietom, ponieważ to zjawisko nie dotyczy tylko mnie. Podobne, dosłownie – podobne komentarze czytam pod profilami kobiet, które również wypowiadają się publicznie na tematy, które są niewygodne dla mężczyzn, o których mężczyźni nie chcą słuchać, bo czują, że tracą władzę.
Skąd się to bierze?
Zastanawiałam się nad tym, a mój wniosek jest następujący: w szkole podstawowej dziewczynki zwykle dobrze się uczyły i były grzeczne, bo tego od nich wymagano.
Chłopcy zwykle uczyli się gorzej i rozrabiali, bo mieli na to przyzwolenie.
Obecnie mamy czasy, w których kobiety coraz liczniej i w pełni świadomie walczą z seksizmem i domagają się równouprawnienia: takiego samego postrzegania, traktowania i szacunku.
Kobiety te wyznają zdrowy feminizm, który nie ma nic wspólnego z niegoleniem nóg i nie dbaniem o siebie. To kroczenie ramię w ramię z mężczyznami.
Kobiety te są świadome swojej wartości i inteligentne. Są specjalistkami w swoich dziedzinach.
Problem w tym, że ci mężczyźni, ci dorośli już chłopcy, którzy uczyli się gorzej, nagle czują ze strony tych kobiet zagrożenie. Robią więc wszystko, żeby je poniżyć, żeby zdeprecjonować ich wartość i zapędzić znów w to miejsce, w którym większość z nich była w poprzednich pokoleniach.
Chcą, żeby kobiety nadal były uległe i posłuszne mężczyznom, żeby nie szły obok nich, ale za nimi.
A skoro mężczyźni ci czują zagrożenie to dlatego, że mają ku temu powód. Wiedzą, że z tymi kobietami nie mają szans na wielu polach.
Hejt towarzyszy mi od kiedy zaczęłam szkolić z LinkedIn, czyli uczyć, jak korzystać z tego portalu do osiągania własnych celów biznesowych i zawodowych. Zadziwiający jest fakt, że najwięcej hejtu zaczęło się na mnie wylewać, kiedy zakończyłam znajomość z wyjątkowo zakompleksionym trenerem Linkedin, któremu od zaplecza budowałam firmę. Do póki nie było mnie widać, a on świecił jak gwiazda, wszystko było w porządku.
Kiedy jednak postanowiłam wyjść z cienia, bo przecież też miałam swoją firmę, którą chciałam promować i rozwijać, zaczęły się problemy w tej relacji.
I zaczęły się problemy na LinkedIn, gdzie codziennie wylewano na mnie straszne pomyje.
Gdyby dokładnie te same treści były publikowane przez mężczyznę, czytelnicy by temu przyklaskiwali. Ale odważne opinie wyrażane przez kobietę były nie do przyjęcia i to zarówno przez mężczyzn jak i kobiety, które nie potrafiły wyjść z cienia i stanąć obok mężczyzn. Starały się więc złapać mnie za frak i zaciągnąć do tył. Tam gdzie stały same.
Problem ten porusza w swojej książce „Grzeczne dziewczynki nie awansują. 133 błędy popełniane przez kobiety, które nieświadomie niszczą własną karierę” pani Lois P. Frankel o mylącym nazwisku. Nie jest jest więc ani mim odkryciem, ani tylko moim doświadczeniem.
Na szczęście ostatnimi czasy wyznawczynie zdrowego feminizmu głośno mówią o wspieraniu się nawzajem, a nie zwalczaniu. Dobrym hymnem tego podejścia jest piosenka „Ramię w ramię” śpiewana przez Kayah i Viki Gabor. A popularnienie wspomnianej książki wspomnianej pani Louis również nie jest w tym procesie bez znaczenia. Zwłaszcza, że sama jestem posiadaczką egzemplarza z III-ciego już wydania tej lektury.
Nasze społeczeństwo przyzwyczajone jest do tego, że to mężczyźni są prezesami, przedsiębiorcami i osobami decyzyjnymi. Naturalnie przyjmowane są osiągnięcia mężczyzn szczególnie pracujących dla kogoś. Kobiety awansujące w firmach są często oskarżane o „zdobycie” danego stanowiska, albo awans inną drogą niż dzięki swoim kompetencjom i umiejętnościom.
Kobiety przedsiębiorcy się o to nie oskarży.
Kobiety, która pracuje na własny rachunek nie można oskarżyć o „zdobycie stanowiska pod stołem”. Trzeba więc wymyślić coś innego. Ostatnio w swoich mediach społecznościowych opublikowałam video, w którym powiedziałam, czym tak naprawdę się zajmuje, ponieważ zdałam sobie sprawę, jak wiele osób, nawet z mojego bliskiego otoczenia, nie ma o tym pojęcia!
To spowodowało wylanie na mnie fali hejtu. W swoim wideo krótko zaprezentowałam 9 marek, które stworzyłam i które rozwijam.
Tiktok zaskoczył mnie w odbiorze mojego video. Większość komentarzy była pozytywna i zachęcająca do dalszych działań. Pojawił się jednak sceptyk – mężczyzna – który stwierdził, że nie mam życia. Jak wyjaśniłam to tak, jak każdy przedsiębiorca i pasjonat swoich zajęć zawsze wyjaśnia, że moja praca sprawia mi ogromną przyjemność, więc nie odczuwam jej jako pracy, zaczął na siłę szukać dziury w całym pytając, czy na moim wideo widzi siwe włosy. Koniecznie musiał pokazać, jak bardzo to, co robię jest okropne.
Komentarz zniknął, kiedy napisałam, że mimo iż jestem brunetką, z przodu mam genetycznie odziedziczone włosy blond. (I jest to fakt. Mój brat spinając włosy w kucyk wyglądał, jakby miał balejaż).
W innych mediach wylały się na mnie pomyje jak z cebra. Ciekawostką jest, że były to osoby bez zdjęcia profilowego, często z fałszywymi danymi przy osobowymi. Wyodrębniłam spośród nich trzy główne grupy. Bardzo często były to osoby
– z Wrocławia, miasta z którego pochodzę i z którego uciekłam przed hejtem
– z Gdańska, miasta, w którym mieszka osoba płci mojej (celowo nie napiszę „pięknej”, bo piękną to ona nie jest), która od pewnego czasu zajmuje się tym co ja i robi mi okropny, czarny PR wśród wszystkich swoich klientów
– z branży IT, o których ciężko myśleć mi inaczej niż niedostosowanych informatykach z kompleksami, których znam aż za dobrze jako kobieta inżynier, która poznała ich środowisko aż za dobrze.
Zrzeszenia hejterów
Wszystko zaczęło mi się łączyć w idealną całość.
Dość niedawno dowiedziałam się, że istnieją niejako liderzy lub influenserzy hejtu. Są to osoby, które na różnych forach zlecają innym słownie napadanie na różne osoby.
W tym przypadku nie podejrzewałabym żadnych specjalnych forów, ale zwykłego nakręcania ludzi ze swojego środowiska przeciwko mnie. Zwłaszcza, że najmocniejszy, skierowany w moją stronę hejt pojawił się właśnie po zakończeniu znajomości ze wspomnianym wcześniej, zakompleksionym wrocławianinem, który nie mógł znieść faktu, że jako kobieta, jestem jednostką równą jemu, a nie bytem gorszym.
Druga fala wylewania na mnie pomyj w sieci zaczęła się, kiedy po raz kolejny, ale najwyraźniej najbardziej dosadny i trafiający w czuły punkt, poruszyłam temat rekruterów w Polsce – ludzi zwykle pochodzących w łapanki, którzy mają straszny problem z aplikacjami ludzi, którym chciało się uczyć i zdobywać sensowne wykształcenie i umiejętności dające słuszne płace. Jak również i tym, którzy wydali fortunę, nierzadko się z tego powodu zadłużając po to, żeby móc zrobić kursy i szkolenia, otwierające im drzwi do pracy na całym świecie w roli specjalistów. I żeby móc miesięcznie zarabiać tyle, ile rekrutujący ich przez rok.
Tutaj wśród hejterów byli głównie rekruterzy – osoby bez zdjęć, bez podawania wykształcenia w profilach na LinkedIn, a często i bez prawdziwego pracodawcy.
Hejt, który pojawił się na moim Instagramie postanowiłam zrozumieć. Poprosiwszy o doprecyzowanie, nagrałam wideo z odpowiedzią na stawiane mi „zarzuty”. Można je obejrzeć tutaj.
Ten osobnik również dał mi do myślenia. Chwilę zajęło mi dojście do tego, kto kryje się pod jego fałszywymi danymi osobowymi. Kiedy jednak rozpracowałam jego tożsamość, zaczęłam się śmiać, nie mogą uwierzyć, że mogłam się przejąć opinią kogoś… takiego!
Ciekawy jest również fakt, że ów osobnik widział każdą moją relację na Instagramie. Od miesięcy nie opuścił żadnej. Często jest też pierwszym widzem owych relacji, a publikuję je o naprawdę przeróżnym czasie dnia.
Często moją relację ogląda tuż po tym, jak ją opublikuję. Wygląda to tak, jakby nie robiła niczego innego, jak tylko siedziała z telefonem w dłoni i obserwowała moje aktywności w tym medium społecznościowym.
Wiedząc już o zrzeszeniu hejterów, że tak to roboczo nazwę, mam powody podejrzewać, że faktycznie zlecają oni hejtowanie kogoś innym.
Dzisiaj na Instagramie w dyskusji pod wideo Kuby Midela, którego uwielbiam i od którego czerpię wiedzę oraz inspiracje, pojawiły się nic nie wnoszące do dyskusji komentarze ad personam.
Co ma bowiem inflacja i moja opinia o jej źródle to tego, czy jestem ładna?
Z komentarzy pod wspomnianym wideo dowiedziałam się, że jestem głupia, że jestem „młodą gniewną dupeczką, która wszystkie rozumy zjadła”, a do tego „mam problemy z pojmowaniem świata i tu bym się upatrywał niepowodzeń, ludzie na poziomie to czują i od ciebie stronią, zostaje ci tylko biedny margines, który na wszystko narzeka i wydaje ci się, że tak mają wszyscy”.
Jakie znów niepowodzenia?
Niedoprecyzował.
„Uczyć się, a nie wypowiadać publicznie”
Zastanawiam się, ile trzeba mieć lat, żeby w końcu móc wypowiadać się publicznie. Świadomie skończyłam już edukację. 9 lat na uczelni mi wystarczy. Łącznie 12 lat ze szkołą policealną.
Najwyższy czas, żeby zacząć mówić. Swoje już się nasłuchałam.
Publicznie wypowiadam się od 2014, kiedy to rozpoczęłam swoje prelekcje jako przedsiębiorczyni. Pierwsza z nich miała miejsce podczas inauguracji roku akademickiego, kiedy mówiłam do studentów Zarządzania na międzynarodowej uczelni w Berlinie.
Podobno też „jestem młoda i gniewna, jak większość dziewczyn w moim wieku”.
Serio? Większość dziewczyn w moim wieku siedzi w domu z dziećmi.
Nadal nie wiem, ile trzeba mieć lat, żeby w końcu przestać być młodą. Mnie to bycie młodą zaczyna się już powoli przykrzyć.
„Jesteś atencyjna i zadufana w sobie jak większość podlotek, niczym się nie różnisz. Wartościowa i atrakcyjna według siebie, ale chłopaka nawet nie masz tylko kotka, zgadłem?”
Atencyjna, czyli jaka? Według mojego ulubionego Słownika Języka Plskiego sjp.pl atencyjy to próbujący zwrócić na siebie uwagę swoim prowokującym zachowaniem.
Co jest złego w byciu atencyjnym? Do póki nie jest to wulgarne, ani nikomu nie wadzi, nie wiem, co w tym złego.
Koty też są atencyjne, a mimo to wszyscy je lubią.
A’propos kotów – ciągle myślę o tym kotku, ale z racji pracy nie mogę mieć w domu żadnego sierściucha. Produkcja spożywcza wymaga sterylnych warunków. Nie mogę sobie pozwolić na żadne latające kłaki.
A drugą sprawą są moje cyfrowonomadyczne wypady. Kto wówczas zająłby się zwierzakiem?
Mój tryb życia jest ledwo akceptowany przez rośliny, a co dopiero przez jakiekolwiek zwierzątko.
Ale wracając… Zawsze, kiedy mężczyźnie kończą się merytoryczne argumenty i widzi, że zadarł z inteligentną kobietą, zaczyna robić odnośniki do życia prywatnego. A przecież cała dyskusja zaczęła się od inflacji! Skąd więc nawiązanie do tego, czy mam chłopaka? I co to ma za znaczenie?
Czy kobieta, która ma chłopaka jest lepsza od tej, która go nie ma?
Czy dziewczyna, która nie ma chłopaka jest gorsza od chłopaka, który nie ma dziewczyny?
Hejtu nie można olać…
…tak wbrew pozorom, bo wszyscy, którzy ich nie doświadczają radzą, żeby właśnie to zrobić.
Ci, którzy go doświadczają, wiedzą, że nie można.
Jak poradziłam sobie z tym powyższym?
Tak jak radzą wszyscy, którzy go doświadczają, a mimo to mają się dobrze – mądrze odpowiedziałam. W tym przypadku to mądrze sprowadziło się po prostu do korekty stwierdzeń.
Na koniec kazałam gościowi wygooglować moje nazwisko, co spowodowało, że swoje prześmiewcze komentarze usunął.
Idąc dalej i biorąc przykład z Mai Staśko, która na hejtach wręcz rośnie, porobiłam screeny komentarzy owego hejtera i odpowiedziałam na nie publikując je w relacji na Instagramie.
Chwilę później konto hejtera zostało usunięte.
Szach i mat! I to po raz kolejny.