Kilka dni temu trafiłam do antykwariatu. W dziale z książkami biznesowymi trafiłam na kilka podręczników akademickich. W jednym ze strategii znalazłam aż jeden temat, o którym nie mam pojęcia.
Kupowanie książki dla jednego tematu… Hmm. No chyba że ze zniżką!
Znalazłam również kilka książek dotyczących sprzedaży.
Wszystkie książki, które sobie wytypowałam zostały wydane na początku lat ’90. Według niektórych ich wartość jest już dziś żadna.
Ale czy w kwestii strategii przedsiębiorstwa coś się zmieniło?
Nie.
Znalezione w antykwariacie książki dotyczące sprzedaży mnie dosłownie zachwyciły. Moje piłki uginają się od książek o tej tematyce. Zdecydowana większość jest tłumaczona z amerykańskich wydań „tamtychże” autorów.
Wszystkie znane mi iście polskie wydania sprzedażowe są bardzo współczesne. Żadne z nich do tej pory do mnie nie przemówiło, „co widać, słychać i czuć”, bo strategiem co prawda jestem świetnym, LinkedIna też tłumaczę doskonale i „robię marketingi” ale sprzedawca ze mnie żaden.
Polskie książki wydane w pierwszej połowie lat ’90 pisane były dla kogoś, kto nigdy nie miał styczności ani ze sprzedażą, ani ze strategią, bo nie musiał go mieć. Kapitalizm, zmieniając całkiem zasady gry wymusił na pracownikach firm nabycie skutecznych umiejętności w tych dziedzinach.
Znalezione przeze mnie książki napisano niesamowicie prostym językiem. Autorzy wyraźnie zdawali sobie sprawę z faktu, że ich czytelnik jest zielony jak trawa na łące i prowadzą go w temacie sprzedaży za rączkę, omawiając dla niektórych zapewne absolutnie oczywiste oczywistości.
Ponadto autorzy są Polakami i wiedzą, z jakimi zrachowaniami może spotkać się ich uczeń tu, na polskich ziemiach. Ostrzegają przed nimi i od razu podają na tacy rozwiązania, co zrobić, jak się zachować, co odpowiedzieć. Te książki są dokładnie tym, czego potrzebuję, a czego do tej pory nie znalazłam. Sprzedażowe pozycje, które mam na półce udowadniają mi, że nic ze mnie nie będzie, że kompletnie się do sprzedaży nie nadaję.
Po antykwariacie kręciły się same młode dziewuszki. Zapewne dorabiały sobie jeszcze przez ostatnie dni wakacji. Zapytałam, czy kupując więcej książek na raz mogę liczyć na jakiś rabat.
– Nie wiemy, a szefowej dziś nie ma.
– A kiedy będzie?
– Możliwe, że jutro. Jutro powinna być.
Wyszłam z pustymi rękami.
„Jutro” padał deszcz, „jutro” miałam inne plany, „jutro” nie było mnie już w tym mieście. Gdybym dostała nawet 1% rabatu, byłoby to dla mnie wystarczające, żeby kupić wszystko, co sobie wybrałam.
Żadna z dziewczyn nie sięgnęła też po telefon, żeby do szefowej zadzwonić.
Zwiększanie decyzyjności pracowników może tylko wyjść na dobre.
Wszystkim.
I jak ktoś trafnie, o ironio!, zauważył, książki, które chciałam kupić, dotyczyły SPRZEDAŻY!