Założyć i prowadzić firmę może każdy, aczkolwiek zawsze i brewe powszechnej opinii będę się upierać, że posiadane w tym kierunku wykształcenie naprawdę niezwykle w tej kwestii pomaga.
Podobnie też każdy, kto ją prowadzi może zatrudniać ludzi.
Do zatrudniania pracowników we własnej firmie nie trzeba posiadać specjalnych kompetencji, a żeby być szefem – robić setek psychologicznych testów, jak ma to miejsce w przypadku ubiegania się o stanowiska kierownicze wyższego szczebla w korporacjach.
Tak naprawdę nikt nie sprawdza osoby, która zakłada firmę i zatrudnia pracowników.
A później zaczynają się „kwiatki” – problemy wynikające z braku kompetencji ze strony szefa, trudny do udowodnienia mobbing, poniżanie i doprowadzanie pracowników do ciężkiego stanu psychicznego. Nieludzki stres i jego konsekwencje.
Oczywiście nie każdy szef musi być pozbawionym wartości i empatii psycholem, ale ja ze swym zezowatym szczęściem na kilku takich trafiłam. Wniosek, jaki wyciągnęłam ze współpracy z tymi ludźmi był jeden – w każdym przypadku taki sam: nigdy nie będę jak oni.
Aczkolwiek ja mam za sobą wspomnianą setkę testów psychologicznych, które niejednokrotnie udowodniły, że jak najbardziej nadaję się do zarządzania ludźmi.
Nie zmienia to jednak faktu, że, gdyby przyszło co do czego, faktycznie umiałabym to robić.
Wiele co prawda zależy od samych ludzi, z którymi przyjdzie nam współpracować. Nie ze wszystkimi swoimi praktykantami rozstałam się w idealnych relacjach. Po to w właśnie stosuje się w firmach okresy próbne, które mają pokazać zarówno pracodawcy jak i pracownikowi, czy nadają na tych samych falach i ich współpraca ma sens.
Ale okresy próbne to już całkiem inny temat.
Na rynku jest bardzo wiele książek poświęconych zarządzaniu. Są wśród nich te dotyczące zarządzania twardego – czyli strategii firmy i jej rozwoju oraz mówiące o zarządzaniu miękkim, czyli o prowadzeniu pracowników.
O ile te pierwsze są dla mnie arcyciekawe i uwielbiam po nie sięgać, o tyle te drugie – każda jednak, która wpadła mi w ręce, to istna tortura. Sprowadzają się z zwykle do tabeli ukazujących kompetencje idealnego szefa lub od myślników wymieniają jakieś jego cechy i wartości. Niekiedy bardzo schematycznie i po inżyniersku opisują ścieżkę „od pucybuta do idealnego lidera”.
Są absolutnie pozbawione emocji i uczuć. Jakbym miała je spersonifikować, byłyby stojącym na baczność żołnierzem z głową uniesioną wysoko, rękami przytkniętymi ciasno do boków i stojącymi tak na baczność w mundurze w kolorze khaki wpatrzonymi w absolutną dal, absolutnie odpornymi na bodźce zewnętrzne.
A przecież wszystko, co najważniejsze dzieje się po pierwsze wokół nas, a po drugie – wymaga od nas reakcji w zasadzie natychmiastowej.
Zdecydowanie wolę swoje własne porównanie szefa firmy do opiekującej się swoimi kurczakami kwoki. Im kurczaki mniejsze (pracownicy bardziej niedoświadczeni), tym bardziej trzeba się nimi zajmować, poświęcać czas i uczyć. Z czasem i rozwojem nabierają większej samodzielności, aż stają się dorosłymi kurami (w pełni samodzielnymi pracownikami) mogącymi, w zależności od predyspozycji i chęci stać się kwokami (menedżerami przygarniającymi kolejnych pracowników i nimi zarządzającymi), albo kogutami (osobami na samodzielnych stanowiskach, które nie chącą, nie potrzebują albo nie potrafią zarządzać zespołem, ale ich kompetencje po pierwsze są ważne dla firmy, a po drugie – wcale nie wymagają wspomagających ich rąk do pracy).
I takiego podejścia najlepiej uczyć się z książek bynajmniej nie naukowych.
Poniżej przedstawię listę tych, które naprawdę polecam. Sukcesywnie będę ją uzupełniać o nowe lektury, które po przeczytaniu uznam za wartościowe do wzbogacenia listy.
Każdy pracownik jest tak samo ważny (jak prezes)
Zwykło się uważać, że ten, kto zarabia dla firmy (najwięcej) jest ważniejszy od tego, który wspiera zespół w inny sposób.
Nie prawda. Każdy tworzący przedsiębiorstwo jego członek jest tak samo istotny dla jego prawidłowego funkcjonowania.
Ale wyszedł mi piękny, zarządczy bełkot.
To teraz na przykładzie. Jak wyglądałaby firma i jej funkcjonowanie, gdyby pracowali w niej wyłącznie osoby generujące w niej zyski? Mamy prezesa – stratega i inżyniera.
Obaj przychodząc codziennie rano do pracy zajmowali by się swoimi zadaniami przy jednoczesnym odbieraniu telefonów, robieniu zakupów spożywczych (bo okazałoby się, że zabrakło herbaty), prażeniu jej dla odwiedzających firmę kontrahentów, myciu po nich i po sobie filiżanek, szukaniu serwisu do ekspresu do kawy, któremu właśnie minęła gwarancja, a z pewnością warto go jednak naprawić, niż od razu kupować nowy.
Miło byłoby podać kontrahentom do kawy ciasteczka. Taki pomysł wpadłby do głowy zapewne już podczas spotkania, kiedy odruchem warunkowym chciałoby się po takowe sięgnąć.
Raz w tygodniu musieliby jeszcze wynieść śmieci. O ile nie częściej, bo niektóre potrafią dać o sobie znać na tyle, że potrzeba ich wyprowadzenia zmniejsza się w czasie.
Dobrze byłoby też przetrzeć kurze i umyć podłogę. Albo odkurzyć. Szczególnie zimą. Wtedy zresztą należałoby to robić niekiedy nawet częściej niż raz dziennie. Przynajmniej w miejscach, które mogą być uczęszczane przez kontrahentów.
Wydaje mi się, że w takiej sytuacji ośmiogodzinny czas pracy zmniejszyłby się do realnych może 90 minut.
I, owszem, bez pracowników generujących dla firmy zysk przedsiębiorstwo nie zarobi, ale bez dodatkowej załogi – zarobi znacznie mniej lub nawet wcale.
Nie można więc powiedzieć, że osoba*, która wita gości jest mniej ważna od prezesa, bo to od niej w dużej mierze zależy pierwsze wrażenie, jakie wywrze firma na swoich klientach. To ona jest odpowiedzialna za te psychologiczne pierwsze 3 sekundy budowania sobie w głowie opinii o danej osobie. A tu – o firmie.
Nie można powiedzieć, że osoba, która sprząta biuro jest mniej ważna, bo bezpośrednio nie generuje zysków. Bezpośrednio – nie, ale pośrednio i owszem. Znacznie przyjemniej i efektywniej pracuje się w czystej przestrzeni. Jest to również ważne dla wizerunku firmy z punktu widzenia jej gości oraz klientów.
Myślę, że nikt z nas nie zwróci specjalnej uwagi na porządek, bo jest to dla nas czymś normalnym. Znacznie większym szokiem, którym z pewnością podzielibyśmy się ze swoim otoczeniem, byłby nieludzki bałagan panujący w hallu jakiegoś przedsiębiorstwa.
I tym oto sposobem sama wbiłam sobie nóż w plecy. Jako przykładna Chujowa Pani Domu** swoich uczniów na korepetycje przyjmowałam w nieludzko zabałaganionym mieszkaniu. I nie mam co się tłumaczyć, że materiał wykładałam im w sposób logicznie uporządkowany.
Wiedząc już, że każde ogniwo łańcucha jest tak samo ważne do prawidłowego funkcjonowania organizacji, mogę przejść do rzeczy.
Książka numer 1. „Bóg zawsze znajdzie ci pracę” Regina Brett
Regina Brett, amerykańska felietonistka której teksty zostały pogrupowane w zależności od swojej tematyki i zamknięte w kilka tomów. „Bóg zawsze znajdzie ci pracę” jest jednym z nich. Znajdują się w niej historie ludzi, których podejście do nawet najbardziej trywialnej pracy jest pokazane w sposób magiczny. Książka uczy, że każdy jest równie ważny i zasługuje na szacunek. Krótko o tej książce pisałam już tutaj.
Każdy jest równy, niezależnie od stanowiska, które piastuje.
Książka jest przepełniona miłością, na której, na pozór w pracy brak: w szarych murach firmy, między prostymi bryłami szaf i biurek ustawionych na szarej, przemysłowej wykładzinie, na której nie widać brudu nie ma absolutnie miejsca na miłość.
Regina pokazuje, że to całkiem błędne przekonanie.
Podchodząc do swojej pracy oraz otoczenia z sercem, można zmienić ją w coś wyjątkowego.
W jednej z historii wspomina, że magia może być nawet w pęczku rzodkiewki, który trafia na straganową półkę.
Nigdy się nie zastanawiałam nad wagą ludzi, którzy przyczynili się do tego, że rzodkiewka trafiła do sklepu, a z niego do mojej sałatki. A jest to dla mnie jedno z tych warzyw, bez których nie potrafię żyć.
Czy zatem ludzie, którzy zbierają rzodkiewki, zawijają je w pęczki i dostarczają do sklepów są mniej ważni niż np. prezesi firmy, która dostarczyła mi komputer?
Nie. Bez obydwu tych rzeczy moje życie byłoby znacznie trudniejsze. Co prawda w inny sposób, ale trudniejsze.
Książka numer 2. „Córka Czarownic” Dorota Terakowska
Drugą książką, kompletnie nie związaną z zarządzaniem, firmą i pracą jest piękna baśń dla dorosłych zmarłej przed 16-toma laty polskiej dziennikarki i pisarki Doroty Terakowskiej.
Książka pomaga z boku spojrzeć na zachowanie ludzi, którzy są wyrzuci z emocji i uczuć. Pokazuje ludzi, którzy twardo oddzielają pracę od środowiska, w którym czują się dobrze. Praca jest dla nich tylko pracą, karą. To osiem godzin, które trzeba przeżyć i odhaczyć, a po – zamknąć rozdział i o nim zapomnieć.
Książka pokazuje, jak wygląda praca, kiedy próbujemy udawać roboty i jak mogą zmienić się relacje, a świat nabrać barw, kiedy dopuścimy do siebie emocje.
Książka numer 3. „Martin Eden” Jack London
Książka, która niegdyś była lekturą szkolną, dziś zachwyca mnie swoją wielopłaszczyznowością. W kontekście zarządzania pracownikami natomiast jest doskonałym obrazem wartości, jakich każdy przedsiębiorca powinien się trzymać. Uczciwość i rzetelność oraz pracowitość tytułowego bohatera są naprawdę godne powielania.
Książka ta z pewnością pojawi się w kolejnych artykułach, ponieważ również z niej można zaczerpnąć metaforę ścieżki wielu przedsiębiorców, którzy jako jedyni wierzyli we własne możliwości i w swój pomysł realizując go z zapałem mimo samych niepowodzenia.
To metafora mojej własnej ścieżki budowania firmy Juliversum. Ale o tym już w kolejnych artykułach.
Napiszę w nich o książkach skoncentrowanie na innych aspektach zarządzania, z których również warto i łatwo można się uczyć. A pozostałe książki dotyczące miękkiego zarządzania opiszę jak tylko znajdę je po remoncie.
_______________
*piszę „osoba” nie dla tego, że chcę uniknąć płci, ale dlatego, że może to być zarówno kobieta jak i mężczyzna
**bardzo przepraszam za to określenie, ale weszło ono już na tyle silnie do polskiej kultury masowej, że nie ma sensu szukania tu jakichś jego synonimów lub próbowania opisania faktu wieloma słowami