„Narodziny Gwiazdy” – do połowy filmu siedziałam jak zahipnotyzowana, a kiedy Lady Gaga zaśpiewała do mikrofonu, pociekły mi łzy. Nie zdawałam sobie sprawy, jaki ta kobieta ma głos!
Potem zaczęłam się bać, co będzie dalej utwierdzając się w fakcie, że kobieca intuicja istnieje.
A
A nawet dwie.
Istnieją kobiety zjawiskowo piękne, od których nie sposób oderwać oczu. I są takie, jak Lady Gaga w tym właśnie filmie, którym nikt nie przyzna tytuły miss, ale które mają w sobie jakąś niezwykłą siłę i od których bije tak niesamowite wewnętrze piękno, przez które nie sposób nie postrzegać ich inaczej jak tylko – jako „pretty” (wybaczcie anglicyzm, ale w języku polskim nie mamy na to jednego słowa).
I
druga refleksja – film pokazuje związek z narkomanem i alkoholikiem.
I on tak właśnie wygląda.
I nie ma co się łudzić, że
takiego człowieka się zmieni.
Nie, nie zmieni się. Od takiego człowieka należy trzymać się z daleka.
A
tak bardziej do rzeczy…
Wśród tego, co oferuje ostatnio kino jest to majstersztyk, aczkolwiek film jest odgrzewanym kotletem, bo jest to już kolejna ekranizacja tejże historii, bodajże czwarta. W poprzedniej, z 1976 do głównej roli kobiecej z głosem nie-z-tej-ziemi wybrano Barbre Streisand. Moim zdaniem bardzo trafnie znając jej głos i… Wielkość nosa, która w filmie miała znaczenie.
Film jest naprawdę godny uwagi i wart obejrzenia. Dzięki pięknej muzyce, z kina wychodzi się z poczuciem porządnego odhamienia.