Nie wiem, czy kwestią tego, że do tej pory nie widziałam takiego filmu jest fakt, że równego temu wcześniej nie nakręcono, czy też to, że rodzicom żadną siłą nie udawało się zatrzymać mnie przed telewizorem.
Mojemu bratu czasem się to udawało, z tym że on gustował w katastroficznych masakrach. Mi zwykle udawało się chociaż na część filmu wymknąć do kuchni pod pretekstem zrobienia popcornu.
Ale do rzeczy!
Film „Kamerdyner” to historia podana na talerzu, historia Kaszub, która rozpoczyna się w roku 1900 i toczy przez 45 lat.
Film pokazującej zwyczaje panujące na wsi i we dworze, o których słyszałam wcześniej z opowieści babci, a które to film mi potwierdził i – dosłownie – zobrazował. Mam tu na myśli sypianie Pana ze Dworu z pokojówkami oraz spędzenie z nimi ich pierwszej nocy poślubnej.
Tak, tak było.
Na przełomie 45 lat, w czasie których toczy się akcja filmu widać postęp techniki – od wozów konnych, które powoli wypierają pierwsze – dość pokraczne pojazdy „ewoluujące” na prawdziwe, rasowe samochody. Widać też zmiany w modzie. Kobiety siadają za kierownicą, a młodsze ich pokolenie nosi spodnie i jeździ konno w męskim dosiadzie.
Pojawia się radio.
Reżyser filmu, Filip Bajon nie stosował cenzury, ale sceny są tak nakręcone, że nie trzeba chować się pod fotel, ani zakrywać twarzy rękami. Zresztą lepiej tego nie robić. Można bowiem przegapić przepiękne stroje (przede wszystkim męskie!) i epokowe rekwizyty pomagające widzowi przenieść się w okres przed i międzywojenny.
Oglądając tę produkcję zdałam sobie sprawę jakim niebywałym szczęściem jest żyć w czasach i w kulturze, która nie tworzy małżeństw aranżowanych ukazanych w dziele Bajona. Ten zwyczaj również znałam z opowieści babci, bo zdarzyło się ono w mojej rodzinie. Było to małżeństwo aranżowane ze względów „politycznych”: moja ciocia-babcia, siostra dziadka, została wbrew swojej woli wydana za kogoś, tylko po to, żeby połączyć majątki dwóch najbogatszych rodzin we wsi.
Moja ciocia-babcia zmarła bezdzietnie, nieszczęśliwa i przemęczona życiem mając zaledwie 40 lat. Nie miałam szansy jej poznać.
„Kamerdyner” jest naprawdę świetny, ale zastanawia mnie jak przy filmie takiej rangi, gdzie występuje język kaszubski (jak cudownie było posłuchać języka moich wujków i ciotki, którzy jako jedyni w rodzinie się go nauczyli, żeby móc swobodnie rozmawiać między sobą w obecności rodziców), język polski, epizodycznie niemiecki i rosyjski, mógł pojawić się BYK JĘZYKOWY płynący z ust jednej z głównych postaci. Słowo „przekonywujący” zapiszczało mi w uszach niczym paznokcie trące po czarnej tablicy.
Dla kontrastu tej językowej wpadki, na pochwałę zasługuje scena nawiązująca do obrazu Jamesa McNeilla Whistlera „Matka Whistlera” 1871. W „Kamerdynerze” w Matkę Whistlera (nie mylić z Matką Stiflera) wcieliła się matka Matiego.
Słowem: film polecam.
I to bardzo.