Przeciwności, z którymi musimy się zmierzyć, często sprawiają, że stajemy się silniejsi. A co dziś wydaje się stratą, jutro może okazać się zyskiem pisze w swojej książce „Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń” Nick Vujcic nieco rozszerzając stwierdzenie „co cię nie zabije, to cię wzmocni” i całkowicie zaprzeczając opinii Jacka Walkiewicza, który uważa, że co cię nie zabije, to cię nie zabije*.
Ludzie przychodzą odchodzą, a rozstania po prostu są elementem życia
Podróżowanie oraz mieszkanie w wielu miejscach nauczyło mnie, że ludzie pojawiają się w naszym życiu, a potem z niego znikają. Początkowo rozstania te bolały mniej, bo zawsze wiązały się z nadzieją, którą wpajała nam w dzieciństwie z piosenki Fasolek „Bursztynek”, że kiedyś znów się spotkamy.
Z czasem i kolejnymi rozstaniami zdawałam sobie sprawę, że dużej części osób wcale nie muszę zobaczyć po raz kolejny.
Nie rozumiałam, kiedy mój najlepszy przyjaciel ze studiów rozpłakał mi się na kolanach zdając sobie sprawę, że wspólnych chwil z blisko trzech lat razem zostały nam już tylko dni. On spędził rok na wymianie uczniowskiej w USA i wiedział, czym są takie rozstania.
– Ale przecież będziemy mogli się odwiedzać – stwierdziłam. – Praga i Wrocław nie są tak daleko od siebie.
– Tak, ale nie będziemy już mieszkać obok siebie, codziennie się widywać i spędzać razem tyle czasu. To już nie będzie to samo.
Miał rację. Mimo że wciąż się widujemy, ale raz na jakiś czas, dzwonimy czasem do siebie i nadal jesteśmy dla siebie częścią życia, mimo że w ciągu tego czasu kolejne osoby znikały i pojawiały się w naszych życiach, spotkania raz na jakiś czas nie są tym, co mieliśmy na studiach.
Z czasem nauczyłam się, że rozstania są częścią naszego życia. Jedne są nawet niezauważalne, inne naprawdę bolesne. Ale też, jak to ujął Nick w swojej książce, to, „co dziś wydaje się stratą, jutro może okazać się zyskiem”.
Dzięki Jirkasowi, wspomnianemu przyjacielowi ze studiów przeżyłam najwspanialsze 3 lata w życiu, których oboje nie zamienilibyśmy na żadne inne: mnóstwo szalonych przygód, setki godzin śmiania się, wspólne podróże i wygłupy, nauka do egzaminów i picie do białego rana.
Dzięki niemu zyskałam siostrzenicę w postaci jego córki, która od razu mnie zaadoptowała, oraz przyjaciółkę w postaci jego byłej dziewczyny, którą, chwilami wolę nawet bardziej niż jego.
Śmierć jest przeciwnością, z której ciężko wyciągnąć coś dobrego, ale ona również może okazać się zyskiem
Trzy i pół roku temu zmarł mój ojciec. Chorował przez 3 lata, co wysysało energię ze mnie i pozostałych członków rodziny. Mimo że starałam się funkcjonować swoim trybem, byłam uwięziona w ramach rutyny. To, co działo się w mojej rodzinie, te wszystkie straszne, negatywne emocje nie pozwalały mi na myślenie poza schematami.
Machinalnie robiłam swoje.
Po śmierci ojca potrzebowałam 1,5 roku, żeby spojrzeć na sytuację inaczej, żeby pogodzić się z jego śmiercią i, co najważniejsze, przebaczyć mu. Dopiero wtedy zrozumiałam i zobaczyłam, co tak naprawdę mu zawdzięczam. Zniknął cały żal, a na jego miejscu pojawiły się tylko te dobre wspomnienia.
Tata był moim głównym rodzicem. To z nim spędzałam większość dnia: stałam nad nim w garażu, kiedy coś robił lub naprawiał, bawiłam się obok niego w ogródku, kiedy budował dom, albo robił sobie własną deskę windsurfingową jako jeden z pionierów tego sportu w Polsce. W weekendy, kiedy budziłam się o 6 rano zabierał mnie na rower, żeby dać mamie się wyspać, a zimą jeździliśmy razem na narty. W długie weekendy mieliśmy wspólne, niekiedy lekko survivalowe wypady tylko we dwoje.
Dopiero po jego śmierci zdałam sobie sprawę, że to głównie dzięki temu, dzięki niemu jestem tym, kim jestem. On obudził we mnie pasję do technologii i robotów przemysłowych. Chcąc pójść w jego ślady zostałam inżynierem, a prace dyplomowe pisałam o firmach integratorskich. To on zabrał mnie na targi robotyki i dzięki niemu po raz pierwszy zobaczyłam od środka prawdziwą fabrykę. On obudził we mnie pasję do sportu i sprawił, że stał się on jedną z najważniejszych rzeczy w moim życiu.
Ale była też ciemna strona medalu. Mój ojciec był naprawdę toksyczną osobą. Mam w zwyczaju mówić o nim, że był tyranem.
Kiedy byłam mała, śpiewał mi piosenkę Kayah, „córeczko, wolałabym, żebyś była chłopcem”. Zawsze zaczynałam płakać, ale dla niego to było śmieszne.
Z perspektywy czasu zrozumiałam, że nie żartował. Wychowywał mnie na chłopca i porównywał z chłopcami nie mogąc zrozumieć, dlaczego nie osiągam w sporcie podobnych rezultatów, co oni. Dopiero lata później sama zdałam sobie sprawę, że nie bez powodu wiele dyscyplin sportowych podzielonych jest na kategorie wg. płci.
Tata, jako mistrz Polski w Biathlonie chciał, żeby przynajmniej jedno z jego dzieci poszło w jego ślady. Mój brat się wyłamał, więc cała energia skoncentrowała się na mnie. Przez lata nienawidziłam nart i marzyłam, żeby spróbować swoich sił na modnej wówczas desce snowboardowej. Ale nie miałam takiego prawa. Weekendowe wyjazdy na narty były koniecznością. Mimo że nie kojarzyły mi się z niczym przyjemnym, nie umiałam z nich zrezygnować.
Na studiach trafiłam do drużyny sportowej i zaczęłam reprezentować uczelnię na zawodach. Jednymi z nich były Akademickie Mistrzostwa Polski w narciarstwie. (Koszulka z moim numerem startowym wisi na ścianie przede mną). Wróciłam z nich na tarczy nie dobywając żadnego miejsca. Nie miałam najmniejszych szans konkurować z zawodowymi narciarkami, dla których podium było z góry zarezerwowane.
Mimo mojej porażki, tata był ze mnie dumny. Uświadomił mi, że ważny jest już sam udział w zawodach. Wygrana nie była dla niego aż tak ważna. Presja mistrzostw została ze mnie zdjęta, a narty nareszcie stały się dla mnie przyjemnością i jedną z moich ulubionych aktywności.
Sport, który ojciec we mnie zaszczepił przełożył się na wytrwałe dążenie do celu zarówno w kwestii nauki, jak i później – walki z porażkami w biznesie, o czym mówiłam przy okazji wywiadu dla portalu Bankier.pl.
Ponieważ sport zawsze był dla mnie ważny, ale nie współgrał z makijażem, sukienkami i butami na obcasach. Do dziś nie mam dziurek w uszach, bo wiedziałam, że na rower kolczyków ubierać nie będę. Zwykle chodziłam w szerokich spodniach, żeby nie było widać przerośniętych mięśni moich ud. Ubierałam się na sportowo, ale z czasem tata wolał córkę, a nie syna.
Psychologia mówi, że ojciec jest dla córki tym pierwszym wzorem mężczyzny. Pewnie tak jest, bo mam w głowie zakodowane schematy, w tym również to, jak powinna wyglądać kobieta, jak wygląda jej ideał.
Karmiąc mnie stereotypami piękna z Playboya i pokazów Miss Piękności ojciec wpajał mi, że piękna kobieta to kobieta plastikowa, szczupła, smukła i mocno pomalowana. Kanonami piękna, które mi pokazywał były dziewczyny po operacjach plastycznych ze sztucznym praktycznie wszystkim.
Ponieważ nie wyglądałam jak one, nie potrafiłam czuć się piękna. Jednocześnie stroniłam (i nadal stronię) od mocnego makijażu, (który nazywam charakteryzacją), ponieważ nie czuję się w nim dobrze, pomijając fakt, że szkoda mi na takie poranne rytuały czasu.
Po zmyciu takiej charakteryzacji czuję się wyjątkowo brzydka, bo, mimo że na brak rzęs narzekać nie mogę i jestem dość wyraźna, kontrast tuszu z efektem sztucznych rzęs w porównaniu z naturalną buzią robi swoje. A ja nie lubię, jak na drugi dzień rano, po wieczornym zmyciu makijażu i odzwyczajeniu się od widoku „lalki”, po spojrzeniu w lustro lądowałam na przeciwległej ścianie łazienki.
Zwłaszcza, że od kilku lat na przeciwko lustra nie mam ściany, tylko drzwi do łazienki i mogłabym polecieć naprawdę daleko.
Wpajane przez ojca stereotypy piękna obudziły we mnie mocne kompleksy. Nie czułam się piękna, a tego, że powinnam się tak czuć znacznie później zaczęli mnie uczyć znajomi, prostując owo skrzywienie, które wpoił mi ten pierwszy, najważniejszy mężczyzna w moim życiu, którego wymogów w tym zakresie nie spełniłam.
Kiedy obroniłam tytuł inżyniera, jako emitowana edycja studiów z Zarządzania, która zwykle tego tytułu z tego kierunku nie wynosi, tata był ze mnie dumny po raz drugi. Problem pojawił się, kiedy pytano mnie jakiego mam inżyniera, z czego.
W moim dyplomie nie ma na ten temat mowy. Mam po prostu tytuł „inżyniera” i koniec. Tata pocieszył mnie, że jego idol, przez którego sam został inżynierem – Cyrus Smith z trylogii Julisza Vernera też był TYLKO inżynierem, a mimo to potrafił zrobić wszystko.
Zupełnie, jak później mój tata, magister inżynier elektryk.
Przez lata dokuczał mi jednak ten brak konkretnego inżyniera i czułam się jak produkt wybrakowany. Dopiero patrząc wstecz z perspektywy lat widzę, że ów tytuł inżyniera jest zasłużony i właśnie ów ogólny.
Inżyniera charakteryzuje specyficzne podejście do rozwiązywania problemów. Moje nie tyczy się konkretnych problemów, np. jak w przypadku mojego brata – inżyniera informatyki, dla którego problemy nie dotyczące kodu i zawartych w nim algorytmów są nie do rozwiązania. Ja patrzę na wszystkie szerzej, dzięki czemu znajduję rozwiązania problemy różnych dziedzin i aspektów życia.
I nie da się ukryć, że jest tak właśnie dzięki mojemu ojcu.
Tata zmarł nie dożywając mojego emocjonalnego dorośnięcia, ani powrotu do MTB. Jednak towarzyszył mi podczas mojej najważniejszej jazdy na rowerze – Akademickich Mistrzostw Polski w MTB, na których był ze mną. Dokładnie rok przed tym, jak wraz z policją i pogotowiem zbierał mnie po wypadku z chodnika, na którym zostały moje zęby.
Wiem jednak, że gdyby wciąż żył, życie wcale nie byłoby takie kolorowe: ja nadal tkwiłabym w utartych schematach, a nasze wspólne weekendy kończyłyby się awanturami, z których obje wychodziliśmy posiniaczeni.
Gdyby nie to brutalne rozstanie, które zafundowała nam jego śmierć nigdy nie udałoby mi się emocjonalnie dorosnąć, zobaczyć jak fantastycznym był ojcem i człowiekiem i zrozumieć, ile jego jest we mnie.
Nigdy nie pozbyłabym się kompleksów, bo nadal trwałabym w źródle utartych i wpajanych mi przez niego schematów i nigdy nie zdałabym sobie sprawy, że tak jak on – ja również jestem inżynierem. Ale nie elektrykiem, ale takim ogólnym, prawdziwym inżynierem jak jego idol – Cyrus Smith.
Kiedy pomyślę, że, według amerykańskiej tradycji, nie zaprowadzi mnie do ołtarza, a moje dzieci nie będą mieć najlepszego dziadka na świecie, on nie doczekał się wnuków, o których tak marzył, jest mi przykro. Ale wiem, że gdyby żył, nic nie byłoby tak, jak to sobie dziś wyobrażam. Nasza relacja nie była taka, jak ją pamiętam, bo pamiętam to, co było dawno, co było dobre, a co, przez ostatnie lata jego życia, minęło bezpowrotnie.
Ta strata, strata pierwszego mężczyzny w moim życiu z perspektywy czasu okazała się dla mnie zyskiem.
Troll w skórze przyjaciela nigdy nie wróży nic dobrego, ale jego pozbycie się – owszem
Nieco ponad rok temu straciłam przyjaciela, który był dla mnie ogromnym wsparciem… Jednocześnie będąc osobą bardzo toksyczną.
Pomagałam mu w budowaniu jego firmowego imperium, a on, już jako doświadczony przedsiębiorca wspierał mnie w kwestiach związanych z trudnymi klientami, był pomocny, kiedy zostałam oszukana przez firmę i zainspirował do łączenia podróży z pracą, dzięki czemu przez ostatnie dwa lata praktykowałam tak zwany home office apartamentów w kilku krajach.
To co widziałam, to jego wspieranie mnie w biznesie. Nie widziałam jednak, że robił to dając mi rybę, a nie wędkę, ale też tylko w tedy, kiedy miał na to czas. Moje potrzeby zwykle były nie wyżej niż na trzecim, czy czwartym miejscu. Na pierwszym były, rzecz jasna jego potrzeby biznesowe, na drugim – odpoczynek, a ryba dla mnie dopiero po nim.
Powoli i sukcesywnie uzależniał mnie od siebie wysysając ze mnie moją pewność siebie. A ja kompletnie nie zdawałam sobie sprawy z tej toksyczności, której źródłem były jego kompleksy.
Jedną z ryb, które mi wręczył, było udostępnienie mi miejsca na swoim serwerze, zamiast pomoc w znalezieniu dla mnie własnego, lepszego niż poprzedni serwer rozwiązania. Po tym, jak wszystkie najważniejsze strony, portale i e-sklepy znalazły się u niego, nie opłacił abonamentu za serwer, a ja w ciągu chwili straciłam wszystko.
Dochodziłam do siebie przez trzy tygodnie będąc jak struta. Potem jednak podniosłam się z kolan i wzięłam do odbudowywania swojego imperium wyciągając z całej sytuacji cenne lekcje na przyszłość.
Straciwszy sklep Internetowy iNdependy, którego ani nie mogłam doprowadzić do estetycznego wyglądu, ani znaleźć rozwiązania, by był on dostępny w kilku wersjach językowych, miałam puste pole do popisu, żeby znaleźć dlań nowe rozwiązanie.
Ponieważ musiałam od zera zapełniać go produktami od nowa tworząc dla nich opisy, mogłam bez przeszkód zdecydować się na inne rozwiązanie, które, nie tylko jest znacznie bardziej estetyczne, ale również jest umożliwia stworzenie sklepu w innych wersjach językowych.
Strata portalu wymiany ubrań SWAP Wrocław, który nigdy nie działał poprawnie, a pochłonął kilka tysięcy złotych i nie mniej nerwów, uwolniła mnie od ogromnego balastu i frustracji.
Strata niniejszego Magazynu dla Kobiet – Gingers Magazine spowodowała jego odbudowę na znacznie przystępniejszym interfasie oraz zmotywowała do znalezienia takiego rozwiązania (hostingu), który zapewnia pełne bezpieczeństwo przed włamaniami, które niegdyś były nagminne i powodowały wiele dni, a nawet tygodni jego braku w sieci.
Zakończenie nie tylko przyjaźni, ale całkowicie zerwanie kontaktu z Trollem w Skórze Przyjaciela o dziwo nie tylko mnie nie zabiło, ale wręcz wzmocniło. I pokazało, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”.
Ale to nie staż znajomości, ale jej efekt powoduje, że strata boli mniej lub bardziej
Parę dni temu straciłam kolejną osobę i była to jedna z tych boleśniejszych w życiu strat.
Mimo że fakt zakończenia tejże znajomości boli, to rany i siniaki powstałe w boju przyćmiewają ten wewnętrzny ból całkowicie odbierając chęci prostowania i naprawiania czegokolwiek. Niewykluczone, że, kiedy rany się zagoją, a siniaki zbieleją, ten wewnętrzny ból po jej stracie da o sobie znać. Ale może też ogień bólu zdąży do tego czasu już całkiem wygasnąć.
Czy dzięki tej stracie stanę się silniejsza? Nie wiem, ale wiem, co dała mi ta, mimo wszystko krótka, bo zaledwie dwu-i-półroczna znajomość, w ciągu której widywaliśmy się raczej z doskoku, a która mimo wszystko była dla mnie jedną z najważniejszych przyjaźni w życiu. Dzięki niej zyskałam naprawdę bardzo wiele: pośrednio i bezpośrednio.
Dzięki tej znajomości po równo 10-ciu latach poszukiwań, w końcu znalazłam swoje miejsce na ziemi, a po 12 latach znów wsiadłam na górski rower i wróciłam do swojej wielkiej pasji, jaką jest MTB.
Dzięki tej znajomości – zarówno pośrednio jak i bezpośrednio – poznałam cudownych ludzi i dostałam możliwość praktykowania sprzedaży B2C, w której doszłam do perfekcji.
Podziwiając swojego przyjaciela jako przedsiębiorcę i traktując jako mentora nabrałam odwagi, żeby przełamać największy strach hamujący mnie w zrobieniu kolejnego, kroku w biznesie, który to krok tym razem jest skokiem nad przepaścią.
Mimo że ta znajomość się skończyła i jest jednym z tych bardziej bolesnych rozstań, cieszę się z tego, co zyskałam i co mi po niej zostało.
Co jeszcze przyniesie mi ta strata? Czas pokaże. To, co przyniesie nowy dzień jest tajemnicą znaną tylko jemu – temu dniu i Bogu, który nam ów dzień dał. Dlatego, po każdej nieprzychylności, porażce i przykrej sytuacji trzeba wstać, poprawić koronę i zasuwać dalej.
_________________________
Dlaczego? Bo warto. Bo często podnosimy się silniejsi, mimo że posiniaczeni, to jednak silniejsi, zaprawieni w boju. „A co dziś wydaje się stratą, jutro może okazać się zyskiem”**.
*„Pełna Moc Możliwości”, Jacek Walkiewicz, przemówienie z TEDex, dostępne na YouTube
**Nick Vujcic „Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń”