Pamiętam jak dostałam spektakularnego kosza od drugiego chłopaka, który mi się spodobał od czasów matury, czyli można powiedzieć momentu, kiedy byłam dostatecznie duża i świadoma życia, żeby myśleć o związku w kategorii przyszłości, a nie przygody. Chłopak był ode mnie kilka lat młodszy – miał dwadzieścia osiem lat, a ja już „dzieści”. Dzięki niemu oraz Wakacjom Marzeń, które spędziliśmy na Malcie przekonałam się do związków, a raczej do ich sensu. Chłopak pokazał mi, że w dwójkę naprawdę może być znacznie raźniej, a dogadywanie się w wielu kwestiach, takich jak czas tylko dla siebie, zwiedzanie określonych miejsc, czy czas i miejsce posiłku nie jest niczym skomplikowanym. Byliśmy bardzo różni, ale mieliśmy kilka elementów łączących. Początkowo bałam się, że te różnice nas zjedzą – zdecydowałam się pojechać na wakacje z gościem, którego przedtem widziałam na oczy zaledwie kilka razy. Okazało się, że jest wręcz przeciwnie – doskonale nas uzupełniały. A elementy wspólne, takie jak zamiłowanie do sportu było świetnym sposobem na spędzanie aktywne spędzanie czasu i bliższe poznawanie siebie.
Zaczęłam rozpatrywać go w poważniejszej kategorii. Moi dziadkowie pobrali się po zaledwie trzech miesiącach znajomości. Tyle jej wystarczyło, żeby stwierdzić, że nie znalazłaby lepszego kandydata na męża. Byli ze sobą aż do śmierci. Ja, po paru intensywnych dniach znajomości, bo wspólne wakacje dają możliwość spędzania ze sobą dużej ilości czasu i poznawania drugiej osoby w wielu sytuacjach, zaczęłam rozpatrywać chłopaka w kategorii kandydata na męża.
Na podstawie własnych doświadczeń oraz lat obserwacji dwóch związków – wspomnianego – dziadków oraz rodziców stworzyłam sobie pewien algorytm kluczowych czynników, które musiały wystąpić, żebym zdecydowała się na związek z kimś.
Jak wspomniałam, moi dziadkowie pobrali się dość szybko i nie byli jedynym znanym mi małżeństwem, które zdecydowało się na tak poważny krok po tak krótkim czasie i które przeżyło ze sobą całe życie. Kiedy się poznali, moja babcia była kierowniczką apteki przyszpitalnej, a dziadek młodym stażystą – lekarzem. U jej boku i dzięki ogromnemu wsparciu z jej strony dziadek zaszedł daleko zostając profesorem Akademii Medycznej im. Piastów Śląskich we Wrocławiu. Ona również na tym zyskała mając tzw. życie jak w Madrycie, bo nigdy niczego im nie brakowało, a ona mogła podróżować po świecie. Nie brakowało im niczego poza jednym – miłości. Byli świetnymi kumplami.
Moi rodzice żarli się niemiłosiernie, ale się kochali.
Ale żarli się niemiłosiernie, co przekładało się negatywnie na życie ich, moje i mojego rodzeństwa oraz dziadków.
Żaden z owych związków nie był idealny, ale był doskonałą podstawą do wypracowania sobie własnych założeń.
Z chłopakiem z Wakacji Marzeń świetnie się dogadywaliśmy i uzupełnialiśmy w wielu kwestiach. Jedną z naszych wspólnych pasji był sport, ale żaden z uprawianych przez nas się nie zazębiał. Okazało się to jednak świetną podstawą do spróbowania nowych dziedzin, zwłaszcza, że mogliśmy uczyć się ich nawzajem. Drugą kwestią było to, że ów chłopak naprawdę bardzo mi się podobał, a trzecią, że mu ufałam. Czułam się przy nim jak księżniczka, a szczery komplement co do wyglądu usłyszałam nawet biegając bez makijażu kamuflującego znienawidzoną przeze mnie bliznę po wypadku oraz niedoskonałości cery.
Spektakularnego koszta dostałam po tym, jak podziwiłam się z nim swoim postanowieniem noworocznym, które brzmiało podobnie do słów piosenki zespołu Brathanki dam ci wszystko to, co lubię, ale siebie dam po ślubie!
Mimo że faktycznie bardzo mu się podobałam, co do czego nie mam wątpliwości, dał mi kosza mówiąc, że nie wytrzyma kilku lat chodzenia z kimś bez seksu. To, że jest ode mnie młodszy dało się wtedy odczuć. Kilka lat chodzenia z kimś.
Po powrocie z Wakacji Marzeń ów chłopak nadal do mnie startował i zachowywał się, jakby żadnego kosza nie było. W między czasie zaczął spotykać się z inną dziewczyną, która nie podobała się mu tak, jak ja, ale za to nie miała takich głupich fanaberii. Moje „noworoczne postanowienie” uchroniło mnie przed nieświadomym zostaniem „tą drugą”.
Ja nie muszę czekać lat ani chodzić z kimś nie wiadomo jak długo. Wystarczy mi kilka kluczowych czynników, a reszta może być fajną przygodą dalszego poznawania siebie nawzajem. Życie to przygoda i małżeństwo też może nią być. A przygody przeżywa się znacznie lepiej dzieląc przeżycia z kimś jeszcze. Każdy związek to ryzyko, bo nikt nie chajta się po to, żeby się rozwieść, ani nie „paruje”, żeby ze sobą zerwać. Związki tworzy się po to, żeby relacja ewoluowała i żeby coś budować. Wspólnie. Każde małżeństwo to ryzyko, ale i szansa na cudowną przygodę życia. Kwestią jest odpowiednie podejście do sprawy, podejmowanie decyzji i podążanie naprzód. Bo miłość, to decyzja. I kiedy się takową podejmie, należy trzymać się jej kurczowo. I iść dalej.
Niedawno zrozumiałam swoją koleżankę, która powiedziała mi, kilka lat temu zapraszając mnie na swoje wesele, że oboje z obecnym już mężem włożyli bardzo dużo pracy w swój związek. Bo jeśli podejmie się świadomą decyzję na podstawie swoich własnych wytycznych, że chce się w coś brnąć, to warto niektóre elementy doszlifować, a nie od razu rezygnować, bo może jakiś inny kawałek, powiedzmy drewna może być lżejszy do obrobienia, mimo że jest gabarytowo trochę za mały, trochę nie taki… Mniej idealny od tego poprzedniego, ale za to wymagający mniejszego nakładu pracy. Może ma trochę gorszy kształt niż ten pierwszy, gdzie nie gdzie odstaje, zostawia szpary, ale wymaga mniej roboty.
Ale czy nie lepiej wybrać taki właśnie idealny, który trzeba dopracować?
Jest jak ta nie wymagająca heblowania, ani nawet szlifowania deska. Jest na pozór idealny, ale… Pozostając przy porównaniu do drewna – kształtem w żadnym calu do mnie nie pasuje.
Niedawno poznałam innego chłopaka, który wręcz książkowo się o mnie stara. Przyjeżdza do mnie praktycznie w każdym możliwym czasie pokonując po 100km w jedną stronę, pomaga mi ze wszystkimi pracami wymagającymi męskiej ręki. Zabiera mnie na spontaniczne wycieczki i przywozi słodkości, które tak lubię. Jest jak ta nie wymagająca heblowania, ani nawet szlifowania deska. Jest na pozór idealny, ale… Pozostając przy porównaniu do drewna – kształtem w żadnym calu do mnie nie pasuje. A ja, mając wybór i nie chcąc powielić związku moich dziadków, wolę być sama niż z kimś, kto mi się nie podoba. Miłość to decyzja, która nie jest możliwa, kiedy nie ma ku niej podstaw. A tutaj takowych nie ma.
Podejmując ryzyko z pełną świadomością i wchodząc w związek z kimś, kto spełnia nasze wymagania, ale jest jeszcze „niedoszlifowany” musimy mieć świadomość, że heblowanie i szlifowanie boli, ale również taką, że warto. Mimo, że czasem może to być ciężkie, może też być warte więcej niż znacznie mniej pracochłonne relacje.
Jeśli się zakocham (a może już się to stało), świadomie podejmę decyzję o miłości i nic nie będzie w stanie mnie z niej wyrwać. Jeśli natomiast zwiążę się z kimś „z rozumu”, trafiając na tego, kto skradnie moje serce, będę nieszczęśliwa zarówno ja, jak i mój niekochany wybranek. Jeśli dwie osoby się sobie podobają, spełniają swoje wymagania, pasują do siebie – mogą podjąć decyzję i wspólnie nad sobą pracować. Szlifowanie i heblowanie jest procesem poznawania się. Wymaga czasu poświęconego na rozmowy o problemach otwarcie. Tłumienie w sobie emocji może spowodować kumulację emocji i eksplozję po kilku latach, która nigdy nie wróży niczego dobrego – zazwyczaj doprowadza do katastrofy.
Ten artykuł może cię również zainteresować
Miłość nigdy nie jest lekka,a związek nigdy nie jest idealny, jeśli się nad nim nie pracuje. Jeśli coś ma się rozwijać, dwie osoby powinny się nawzajem uzupełniać, a nie być jak bliźniaki. Związek nie jest jak połączenie dwóch połówek jabłka. Jest jak połączenie gruszki z bananem, albo pomarańczy z truskawką. Żeby to ze sobą współgrało, trzeba nad tym pracować.
Trzeba jednak pamiętać, że tu nie chodzi o plastelinę, ale drewno. Praca nad związkiem to nie zmiana drugiego człowieka, tylko pozbycie się drzazg, które przeszkadzają w funkcjonowaniu. Chodzi o to, żeby pozwolić drugiej osobie być sobą i kochać ją za to, jaka jest, a heblować i szlifować tylko drzazgi.
Ważne, żeby waga zalet przewyższa wagę wad, bo, jak wiadomo, nikt nie jest idealny i żeby patrzeć w tym samym kierunku, czyli mieć wspólne cele i wspólne te duże marzenia (np. o małym domku w Karkonoszach z widokiem na góry) i dążyć do nich razem, jednocześnie pozwalając sobie nawzajem mieć swoje małe i wspierać się w ich realizacji.